Monday, December 1, 2014

Filmowy Alfabet vol. 2 #A - Cinemacabra



Powracamy z alfabetem! Regularność tekstów nie jest dobrą stroną Cinemacabry, dlatego należało wprowadzić zmiany, aby zaserwować naszym czytelnikom porządną, periodyczną lekturę. Filmowy Alfabet z 2013 roku przypadł Wam do gustu, zatem zaliczamy comeback z drugą pełną miodu edycją! Co będzie dalej? Czas pokaże, ale na pewno się nie zawiedziecie ;)


Jedziemy z tym cocksem!



AKCJA – by. Kukishor

Akcja! Pomyślałem, że “akcja” będzie świetnym początkiem nowego filmowego alfabetu, jako że zdaje się być podstawowym składnikiem dobrego filmu. Pytanie jakie się rodzi, to czym tak naprawdę jest akcja i co czyni ją dobrą? No właśnie, ja się chętnie dołączę do pytania, bo ja też nie mam pojęcia. Jest coś szalenie dobrego w robotach lejących się po blachach w wielkim mieście, jednak równie zajmujący jest siedzący się w małej trumnie Ryan Reynolds. Akcja to chyba taki mały narkotyk, który podany poprzez oczy uruchamia trybik w naszej głowie, dzięki któremu adrenalina robi naszemu mózgowi bukakee. Nieważne co dzieje się na ekranie – dopóki odciąga nas to od snu skuteczniej niż wycieczka cudzym butem po naszej mordzie, dopóty jest to akcja. Prawdopodobnie część z Was sprawdza teraz na googlach co to jest bukakee. Rozumiem, że macie Internet od wczoraj?



ALE TO JUŻ BYŁO – by. Tomek

Alfabet redakcji? Prawda, że to już było, a Cinemacabra zjada własny ogon? Z jednej strony boli mnie, że przyłożyłem do tego ręce (bo po którejś z rozmów z Pawlikiem pomysł nabrał przyspieszenia), z drugiej nie mam własnego bloga, a gdybym miał to pewnie komplet swoich czytelników spotkałbym przy wigilijnym stole (a do tego nikt nie mówi, że zainteresowanych czytelników…). Więc – piszę. A że dziś absolutnie nie mam czasu pisać, powiem tylko, że nie lubię w kinie, gdy mam poczucie permanentnego deja vu. Cinemacabro, ty też się powtarzasz. Ale… podoba mi się to.

PS. Dziękuje za możliwość wypowiedzenia się, tak by wzbogacić ten zbiór ciekawych felietonów o jakże wiele wznoszący, rzetelny i niebanalny tekst.

PS2. Spokojnie, już nigdy więcej takiego czegoś nie napiszę.



A MOŻE X-BOX ONE? – by. Pawlik

Czyli pytanie, które w dużym skrócie zadaję przy okazji promowania Xbox One w sklepach pokroju Media Markt, czy Saturn. Akcja przedświąteczna, bardzo pozytywna, a i zarobić można – czego tu nie lubić? Jak wygląda taka robótka? Stoję od 4 do 8 godzin przy kiosku na terenie sklepu z odpalonym Xbox One, gram w dema z dzieciakami (Forza Horizon 2, Lego Marvel i Lego Hobbit znam już na pamięć), a rodziców zagaduję na temat specyfikacji konsoli Microsoftu. Plus opowiadam historię o tym, że od zawsze jarałem się konsolami Sony, a od tego roku się to zmieniło. I nie jest to nieprawdą, bo Xbox One faktycznie oferuje dużo więcej graczom, którzy dzielą multimedia z innymi domownikami, a w wolnym czasie lubią czasem wstać z kanapy i poskakać przy aplikacjach ruchowych. Kinect 2.0. faktycznie jest przyszłością rozrywki (tak jak aparaty w telefonach, które szybko stały się standardem), i nie tylko. Wyobraźcie sobie, że sensor wyłapuje człowieka nawet po ciemku, działa na podczerwień, określa położenie gracza na podstawie kilkunastu tysięcy punktów na jego ciele i potrafi nawet określić jego puls, wyłapując mikrodrgania gałek ocznych, w następstwie obniżając poziom trudności gry, czy treningu fitness. PS4 oraz XOne mają obie płatny internet, zatem nie jest to już element przetargowy, tak jak w poprzedniej generacji. Pod różnymi opakowaniami mamy w zasadzie bardzo zbliżone technicznie flaki, zatem wybór konsoli to wyłącznie kwestia preferencji gier oraz funkcji. Pierwsza z nich to wyłącznie gust nabywcy, w drugiej zaś definitywnie wygrywa maszyna z USA. Smartglass (pad na telefonie), Snap (kilka aplikacji na podzielonym ekranie), Smart Match (dopasowywanie oponentów do naszego poziomu), Driveatar (ściganie się z duchami ziomków w Forzy), fantastyczny kontroler, niezły Xbox Gold Live i naprawdę obiecujący Kinect 2.0 sprzedały mi konsolę szybciej, niż moim rozmówcą. Z drugiej strony, nie ma nic lepszego, niż mocarny pecet do rozrywki oraz pracy… a to chyba na niej powinien skupić się po studiach. Zobaczymy, co powie Mikołaj :) Pardon, Gwiazdor – jestem w Poznaniu.



ANTARKTYDA – by. Paweł

Antarktyda już chyba na zawsze będzie mi się kojarzyła z „The Thing”, czyli jednym z moich ulubionych filmów. Jakiś czas temu przy okazji chęci zapoznania się z prequelem dzieła Carpentera (o dziwo całkiem udanym) postanowiłem też na chwilę powrócić do oryginału. Pamiętam, że był to późny wieczór (niestety nie zimowy), zgaszone światło, ja sam w pokoju, a w uszach rzecz jasna słuchawki… No i nadal robi cholerne wrażenie! Pomijając drewniane aktorstwo, klimat jest w zasadzie nie do podrobienia i można go równać nawet z tym z „Obcego”.


Zresztą kto nie pamięta brodatego Kurta Russela popijającego szklaneczkę whisky? Albo jedną z końcowych scen, w której MacReady (Russel) wpada na pomysł jak zbadać kto jest zarażony: pobiera od wszystkich próbkę krwi i sprawdza jak każda z nich zareaguje w połączeniu z ogniem. W tym jednym fragmencie poziom adreanaliny sięga szczytu! Albo ta niezapomniana scena, w której w wyniku przeobrażenia niejakiego Vance’a, jego głowa wypuszcza odnóża i niczym ogromny pająk maszeruje w stronę wyjścia… Właśnie, apropo tego – w 80% nowych filmów widzę gorsze efekty specjalne niż w tym niepozornym dziele z 1982 roku. Jakim cudem? Po prostu, Carpentera (jak i wielu innych twórców z tamtych czasów) ograniczały możliwości, więc dla równowagi musiał wspierać się kreatywnymi pomysłami. Tych dzięki Bogu mu nie brakowało.


Na deser jeszcze drobna ciekawostka: pewnie niewielu z Was wie, że „The Thing” to luźny remake filmu pt. „Istota z innego świata” z 1951 roku… Zaraz, to w latach 50 było science-fiction? No było, było ale chyba jakieś słabe. Zresztą nie wiem, nie oglądałem… A wracając do tematu – będę już powoli kończył. Do „Cosia” jeszcze wrócę pewnie nie raz, a Was zachęcam do zapoznania się jeśli ktoś jakimś cudem go nie oglądał. W szczególności fanów gatunku. Tylko który z nich jeszcze nie zna tego kultowego dzieła?



APOKALIPSA – by. Miro

Nie ma to jak zacząć nową edycję alfabetu Cinemacabry od końca. Nie od końca w sensie „z tej drugiej strony początku” – od wielkiego końca świata, czyli apokalipsy, będącej dla twórców kina tak wdzięcznym tematem. Wdzięcznym, bo choć zdarzały się fatalne wpadki, to jednak często upadek ludzkości i to, co po nim następuje, daje szansę do rozwinięcia skrzydeł zdolnym reżyserom. Najlepsze przykłady? Kultowy „Mad Max”, wprawiająca w depresyjny nastrój „Droga”, solidna, choć tracąca sporo na proreligijnym wydźwięku „Księga ocalenia”… Apokalipsa i jej następstwa to idealny środek do tego, by pokazywać najciemniejsze strony ludzkiej natury, czające się wszędzie zagrożenia oraz naszą bezradność wobec braku technologii. A co za tym skutkuje, filmy osadzone w takiej konwencji zazwyczaj miały absolutnie niesamowitą atmosferę. Zresztą, każdy, kto widział choć jeden z wymienionych powyżej tytułów z pewnością przyzna mi rację: ten klimat nieustannego niepokoju, ruiny i beznadziei jest jedyny w swoim rodzaju, i choć nie wprawia w wyśmienity humor na resztę wieczoru – z jakiegoś powodu nie chce się odpuszczać seansu. Niestety, dla wielu osób kino apokalipsy i postapokalipsy nadal kończy się na produkcjach autorstwa Rolanda Emmericha, którego po „2012” nie powinno się dopuszczać do kamery.



AUSTEN – by. Magda

Postanowiłam na początek uderzyć w coś, co panowie mam nadzieję ominęli, to znaczy twórczość Jane Austen. Jej powieści są wyjątkowo wdzięczne do ekranizacji, a i o jej życiu coś nakręcono. Na pierwszy ogień idą adaptacje dwóch chyba najsłynniejszych powieści angielskiej pisarki, to znaczy “Rozważna i romantyczna” oraz “Duma i uprzedzenie”.


“Rozważna i romantyczna”. Pierwsza rzecz – oczywiście Emma Thompson była za stara do odegrania roli Elinor, Hugh Grant powinien grać ukochanego Marianne, a dziwota nas spotyka, kiedy dowiadujemy się, że w prywatnym życiu niedoszły ukochany młodszej panny Dashwood jest ojcem dziecka starszej panny Dashwood. Scenariusz napisała sama Emma Thompson, film wyreżyserował Ang Lee w 1995 i jest to dość wierna kopia powieści Austen (tak, ale za-stara-Emma-Thompson do jeszcze-wtedy-uroczego Hugh Granta!). Powieść bije ekranizację pełnym pustakiem po głowie. Fantastyczna obsada implikuje genialne kreacje, nawet te drugoplanowe (małżeństwo dr Hausa i profesor Umbridge, czyli Palmerowe – cudo). Mamy te wszystkie westchnięcia i omdlenia, a z drugiej strony powściągliwość i zasadność.


“Duma i uprzedzenie”. Zanim dojdziecie do końca akapitu, może rzucicie w cholerę moje recenzję – nie widziałam jeszcze Collina Firtha jako pana Darcy’ego w serialowej wersji i będę wychwalać wersję z 2005 roku. Herezja. Kąpię się w popiole. Jednak jestem tak zakochana w wersji z Keirą Knightley, że nie czuję wyrzutów sumienia (tak, potrafię obejrzeć przynajmniej raz w roku cały film, płaczę, wzuszam się, dostaję hiperwentylacji w odpowiednich momentach i przez jakiś czas jestem zanurzona w marzeniach o Matthew Macfaydenie jako moim panu Darcy’m). Film Joe Wrighta świetnie oddaje książkę – jest lekki i delikatny, bez udziwnień, wierny klimat epoki. Kolejny pokaz gry aktorskiej – nie można oderwać oczu od Keiry, wszystkie siostry Bennet są idealnymi kopiami książkowym pierwowzorów, tak jak flegmatyczny Doland Sutherland jako ojciec wesołej gromadki, tylko Ruper Friend jako mister Wickham psuje idyllę. Nawet pan Bingley jest przeuroczy.


“Becoming Jane” (straszny polski tytuł!). Biorąc pod uwagę, że znam te trzy dzieła związane z Austen, film o jej życiu, tak odmiennym od losów bohaterek jej książek, zostawiłam na koniec. Akcja dzieła Juliana Jarrolda daje widzowi kolejne szanse na szczęśliwe zakończenie. Każdy kolejny dzień przynosi jednak kolejne smutki. Mimo wszystko, Anne Hathawy jako Austen jest piękna i krucha, James McAvoy jako Tom Lefory zadziorny, ale oczywiście z wrażliwą duszą, a gdy są razem zagarniają całą uwagę dla siebie. Film smutny, ale dobrze oddaje realia epoki. Po tym filmie, kiedy człowiek wraca do jej książek czy ich ekranizacji, jest pełen nadziei i podziwu – brak ukochanej osoby można zastapić pogodą ducha, przyjaciółmi i poczuciem humoru.



AVENGERS – by. Krzysiek

Długą drogę przebyli marvelowscy mściciele i wygląda na to, że nie zamierzają się zatrzymać. Są jak nieśmiertelna grupa muzyczna, której skład może się zmieniać, ale styl grania pozostaje ten sam. Avengersi koncertują dla nas już od 1963 roku, kiedy Stan Lee i Jack Kirby spojrzeli zazdrośnie na Ligę Sprawiedliwych spod szyldu DC, po czym uznali: skoro oni mogą, to my też. I stało się. Pierwsze „utwory” brzmią dziś nieco topornie (szczególnie polecam zobaczyć pierwotną wersję Iron Mana), jednak idea nie zestarzała się – superbohaterowie jednoczący się w obliczu wyjątkowo potężnego wroga. Marvel Comics wypuściło ponad pół tysiąca odcinków, w których zachodziła ewolucja grupy mścicieli. Od kiedy Sam Raimi nakręcił „Spider-Mana” moda na filmy o ratujących świat przebierańcach zaczęła się rozkręcać. Po takich obrazach jak „Hulk”, „Iron Man” czy „Kapitan Ameryka” widownia została przygotowana na pierwsze spotkanie z Avengersami. Przyjęto ich na tyle entuzjastycznie, że Marvel planuje następne produkcje. Kolejna część („Avengers: Czas Ultrona) pojawi się w kinach już na wiosnę 2015 roku. Wygląda na to, że superbohaterowie nie traktują dziesiątej muzy jako przelotnej kochanki. Oby długo nie schodzili ze sceny filmowej.

PS. Skoro pierwotną postać Iron Mana znacznie odchudzono, może należy spodziewać się kolejnych zmian? Hulk w wersji gender?




Source:


http://ift.tt/1y5R6Po






The Late News from http://ift.tt/1j1u6hM